Henryk Talar o Romanie Wilhelmim
PDF Drukuj Email
Wpisany przez Administrator
Wtorek, 15 Listopad 2011


 
Bardzo chciał żyć
Henryk Talar o swojej przyjaźni z Romanem Wilhelmim

Jak pracowało się z Romanem Wilhelmim?
- Pracuje, bo w pewnym sensie jest on nadal obecny w obsadach wielu spektakli, filmów, seriali. Dwadzieścia lat po jego odejściu nadal robi się przymiarki, że w tej roli on byłby właśnie najlepszy, a ponieważ nie może zagrać, więc ktoś inny jest na jego miejsce. Romek kojarzy mi się więc z tym, że jest nadal.

Które spotkanie utkwiło najbardziej w Pana pamięci?
- Chyba były takie dwa. Pierwsze, kiedy w Teatrze Ateneum w reżyserii Macieja Domańskiego na Scenie 61 przygotowywaliśmy spektakl „Wyspa” Athola Fugarda (premiera 1979 rok). Z nim pojechaliśmy na Festiwal de la Bâtie w Genewie. Obaj dostaliśmy nagrody aktorskie. Jednak Romek nie mógł mi darować jednej rzeczy i to nie tego, że on dostał wyróżnienie, a ja nagrodę, tylko recenzji. Nie wiem, czy dokładnie zapamiętałem, ale brzmiała mniej więcej tak: Biały Anioł zza żelaznej kurtyny, Henryk Talar, któremu towarzyszy Roman Wilhelmi...  Wracaliśmy samolotem, siedzieliśmy koło siebie, ale on całą drogę się nie odzywał ani słowem. Całe szczęście szybko mu przeszło.
I druga rzecz. Pamiętam dzień, w którym umierał. Opiekował się nim w szpitalu nasz przyjaciel, też już niestety nieżyjący dr Krzysztof Jarek. Wybraliśmy się tego dnia z Maciejem Domańskim odwiedzić Romka. Maciej poszedł do niego, a ja wszedłem do Krzysztofa i zapytałem tylko „kiedy“. Ordynator powiedział bez ogródek - dziś lub jutro. Domańskiego nie było wtedy ze mną, nic nie wiedział. Kiedy wszedłem do sali Romka, leżał sam, jak na gwiazdę przystało, widać było, że się ucieszył. Mówiły o tym jego oczy, bo tak naprawdę nie miał już sił. W pewnym momencie odezwał się tym swoim głosem: - Heniuś, k..., pokaż mi swój kalendarz. Patrzcie, i wyciągnął rękę, by sięgnąć ze stolika obok łóżka swój kalendarzyk, ja mam terminy zajęte na najbliższe 5 lat. I opadł bez sił. Nie wytrzymałem napięcia. Osunąłem się bez czucia, na korytarzu Maciej Domański mnie jakoś ocucił. Rano był telefon od dr Jarka, że Romek nie żyje. Bardzo chciał żyć. Bardzo chciał poukładać to wszystko, co mu się w życiu nie poukładało. Osiągnął sukces zawodowy, ale cierpiał, że nie udało mu się go osiągnąć w życiu prywatnym.
Pamiętam jeszcze jedno wydarzenie. Na tym festiwalu w Genewie zostaliśmy zaproszeni z Romkiem na prapremierę spektaklu. Nie bardzo wiedzieliśmy co to za sztuka, ani kto gra. Poszliśmy, siedliśmy, a tam na scenie rozłożony był papier, na środku niego stał karton. Dwóch aktorów: jeden ten karton zawijał, drugi go odwijał i tak przez pół godziny. Myśleliśmy, że jesteśmy w Szwajcarii, wśród obcojęzycznej publiczności. Romek nachylił się do mnie i szeptem, takim teatralnym, który słychać było chyba w odległości 500 metrów, stwierdził: Heniuś, nas tu k... w ch... robią.  Nagle wokoło rozległy się śmiechy. Okazało się, że to był spektakl Kantora, a na widowni siedzieli prawie sami Polacy.

Specjalnie, by uczcić pamięć Romana Wilhelmiego przejedzie Pan 650 kilometrów w jedną stronę i potem 650 km w drugą z planu filmowego dosłownie na jeden dzień do Poznania.
- Nawet chcieliśmy przełożyć to na przyszły rok, ale Bóg wie co będzie. Nie jestem przesądny, twardo stoję na ziemi i dlatego wiem, że kiedy jest okazja, że mogę przyjechać, to muszę ją wykorzystać. Robię to nie tylko dla Romka Wilhelmiego, ale także dla Romka Grząślewicza, za to wszystko co robi na tej małej scenie.

Rozmawiała: Elżbieta Podolska

Fot. K. Styszyński


 

Zmieniony ( Wtorek, 15 Listopad 2011 22:37 )