Roman Wilhelmi
PDF Drukuj Email
Wpisany przez Rafał Pogrzebny
Niedziela, 2 Listopad 2008

Rozmowa z Rafałem Wilhelmim

Odwiedzę Poznań z ciekawością małego dziecka

Rafał Wilhelmi, syn wybitnego aktora, od wielu lat mieszka w Wiedniu i jest pracownikiem miejscowego uniwersytetu. Udziela się także m.in. Kolegium Polsko-Austriackim gdzie uczy niemieckiego. Jak twierdzi dr. Liliana Madelska studentki nie bez powodu nazywają go Georgem Clooney'em.

Roman Wilhelmi to aktor w Polsce cały czas świetnie znany. Filmy i seriale z jego udziałem cieszą się dużą popularnością, a postacie Dyzmy, Stanisława Anioła czy Olgierda Jarosza są znane także najmłodszym widzom, którzy zaczęli oglądać filmy już po śmierci Wilhelmiego. Na czym, Pana zdaniem, polega jego „siła” z czego może wynikać ta wciąż niegasnąca popularność?

- Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że jednym z powodów jest to, że niektóre produkcje, przede wszystkim seriale, można oglądać z całą rodziną, bo są raczej wolne od tak powszechnej dzisiaj przemocy, a przede wszystkim są zabawne, dowcipne. Oglądając "Alternatywy" lub "Dyzmę" można się naprawdę serdecznie pośmiać. Moim zdaniem ojciec jest jednak lubiany i wciąż popularny przede wszystkim dlatego, że był po prostu świetnym aktorem, był autentyczny, nigdy się nie mizdrzył, ani do mediów ani do publiczności, czy to w kinie, czy teatrze. Nie było w nim raczej też tego, co potocznie nazywamy parciem na szkło, chęcią zaistnienia za wszelką cenę, a to ludzie czują, bo w pewnym sensie dociera to do ich podświadomości i w sumie ma większą wartość. Często wcielał się w role tzw. twardych facetów, a to przemawia do wyobraźni, to są postacie, któresię zapamiętuje. Niemniej, nie dawał się zaszufladkować, potrafił zaskoczyć. Myślę, że każdy z odrobiną wrażliwości na sztukę aktorską, kto ogląda jego filmy czy pamięta przedstawienia teatralne, rozumie, że był aktorem z krwi i kości, nie robił tego dla kasy. Pieniądze nie mogły być jego stymulatorem bo kochał swój zawód w wymiarze, który oderwany jest od rozważań typu: ta rola jest ciekawsza, ale cienko płatna, więc biorę tę drugą, może mniej wymagającą, za to bardziej opłacalną. Nie chcę przez to powiedzieć, że był krystalicznym altruistą, dawał pieniądze biednym isponsorował domy opieki społecznej oraz że miał tylko udane role i każdy jego występ był objawieniem, był przecież nie tylko aktorem, ale też człowiekiem, więc wszystkie „Doliny Węży” i inne „Klątwy” należałoby raczej zaliczyć na konto nie wielkiego aktora, lecz człowieka, który, jak każdy, ma swoje słabsze chwile. Na pewno emanowała z niego pewna, zaryzykuje sformułowanie, "pierwotna" siła, niebywała energia, miał ten pewien błysk w oczach no i nie zapominajmy o tym, potrafił nie tylko wzruszyć widza ale i rozbawić go do łez, a kto nie lubi się śmiać? Osobiście uważam, że gorzej wypadał w scenach miłosnych, nacechowanych czułością, tu mam wrażenie, że był trochę szablonowy, mniej przekonujący.

Jakie są Pańskie ulubione kreacje filmowe i teatralne Romana Wilhelmiego? Czy lubi Pan oglądać filmy z jego udziałem?

- Lubię oglądać jego filmy, choć przyznam, że robię to dzisiaj rzadko i chyba nie widziałem jeszcze wszystkich. Dyzma to oczywiście serial kultowy, i chyba całkiem słusznie, ponieważ często zapomina się, że obok przeróżnych bonmotów i cytatów z tego serialu które wręcz weszły do codziennego obiegu językowego, była to jednak wielka dramatyczna rola, którą brawurowo zagrał. „Alternatywy 4” są bardzo specyficzne w swojej konwencji, chwilami, jak na mój gust, trochę zbyt absurdalne. Pierwsze odcinki oglądałem z dużą satysfakcją, pod koniec jednak ta komasacja absurdów i powielanie schematów zaczęło mnie troszkę irytować i nużyć - niemniej to dobra rola. Są też mniej udane kreacje, gdzie wszak trudno powiedzieć, czy był w słabszej formie, czy może zwyczajnie scenariusz był niedopracowany, jak np. w "Mniejszym niebie" czy "Rykowisku". Moim absolutnym faworytem jest jednak nie film czy serial lecz przedstawienie teatru telewizji pt. "Kolacja na cztery ręce". Pamiętam, że gdy oglądałem ten spektakl kilka lat po śmierci ojca, to po prostu szczęka mi opadła z wrażenia, dosłownie oniemiałem. Gajos i Roman w tym przedstawieniu są rewelacyjni, to autentycznie wzruszające przeżycie, jakich dzisiaj ze świeczką szukać wertując strony kolorowych programów telewizyjnych czy kinowych.
Zważywszy, że spektakl ten nagrano krótko przed jego śmiercią tym bardziej nasuwa się bolesna refleksja, że zmarł w momencie kiedy osiągnął niebywałą dojrzałość aktorską. Gorąco polecam ten spektakl każdemu, kto chce po prostu obejrzeć coś naprawdę dobrego, dowcipnego, porywającego.

Na stałe mieszka Pan w Austrii. Jakie są Pana kontakty z Polską, z polską kulturą, z Poznaniem?

- Nigdy nie wypierałem się swojego pochodzenia, w sercu zawsze zostałem Polakiem. Od dziecka lubię czytać, więc i dzisiaj chętnie sięgam po książki polskich autorów, np. Pilcha, oraz na bieżąco śledzę polską prasę tzw. opiniotwórczą, głównie tygodniki. Interesuje mnie, co się dzieje w kraju, przyznaję jednak, że czytając wiadomości z Polski jestem w komfortowej sytuacji emigranta, który widzi z pewnego dystansu zarówno burzliwe dyskusje polityczne, afery, skandale, jak i entuzjastyczne meldunki. Cieszy mnie niebywały rozwój Polski, akcesja do Unii Europejskiej oraz to, że powoli artykuły na temat Polski w zagranicznych mediach coraz rzadziej opatrywane są zdjęciem konnej furmanki z przygarbionym wąsatym jegomościem z wymiętym papierosem w kąciku ust. Z mojej perspektywy nadwiślański krajobraz coraz bardziej oddala się od wizerunku egzotycznego skansenu i zbliża się do standardów zachodnioeuropejskich, nawet jeżeli subiektywnie wielu Polaków dalej musi walczyć o godziwe życie, o dobrobyt.
W ostatnich latach regularnie spędzam też w Polsce, w Krakowie, co roku trzy tygodnie w ramach Kolegium Polsko-Austriackiego, gdzie uczę polskich studentów języka niemieckiego. Jestem z natury ciekawy, mam więc tu też świetną okazję, by pogadać z młodymi ludźmi przy piwie na różne tematy, poznać ich postawę i sposób widzenia kraju. Mam przy tym wrażenie, że przede wszystkim młode pokolenie Polaków jest bardzo ambitne i pracowite, cechy, których czasami brakuje studentom w Austrii.
Ponieważ urodziłem się w Warszawie i wyjechałem z kraju w wieku 12 lat, moje kontakty z Poznaniem miały do tej pory charakter bardzo incydentalny. Z tym większą przyjemnością i radością przyjadę w listopadzie do Poznania, aby nareszcie troszkę lepiej poznać rodzinne miasto mojego ojca.
Jeżeli chodzi o Austrię, to w kręgu moich znajomych i przyjaciół jest sporo Polaków, nie jestem jednak aktywny w kręgach tzw. Polonusów. To chyba odziedziczyłem po ojcu, który też nie miał inklinacji do udzielania się w jakichkolwiek grupach, stowarzyszeniach czy organizacjach.
Moim najważniejszym jednak kontaktem z Polską, polską kulturą, jest moja wspaniała żona Hania, z pochodzenia Ślązaczka, ucieleśnienie zgrabnej i inteligentnej polskiej dziewczyny. Często przekomarzamy się, dyskutując, czy pewne słowa używane przez żonę, a dla mojego ucha brzmiące jak podejrzane germanizmy, są poprawne. Niestety, na nic zdają się tu opasłe tomy PWN-owskie, prawie zawsze muszę skapitulować przed stwierdzeniem Hani, że tak się mówi po śląsku. No i od biedy nawet z naszym kotem można porozmawiać po polsku, bo sprowadziliśmy Dextera od hodowcy w Łodzi.

Miał Pan epizodyczne kontakty z filmem, ale nie zdecydował się na pójście w ślady ojca. Jak potoczyły się Pana losy, co robi Pan w Wiedniu?

- Jako student przez kilka lat dorabiałem sobie pracując jako statysta, ale nigdy nie miałem ambicji, by pójść w ślady ojca. Wydaje mi się, że zawód aktora wymaga olbrzymiej determinacji, a ja nigdy nie chciałem zostać aktorem, interesowała mnie bardziej branża filmowa widziana od kuchni. Już jako mały chłopiec byłem z ojcem na planie "Dyzmy" w miejscowości Komorowo (filmowe Koborowo) i fascynowała mnie technika, te wszystkie kamery, jupitery, mikrofony, to gorączkowe krzątanie się ekipy filmowej. To fantastyczne, tajemnicze miejsce dla małego chłopca. Niezwykły urok planu filmowego widocznie oddziaływał na mnie również później, w wieku dorosłym. Najbardziej lubiłem produkcje kostiumowe, historyczne, jak np. ekranizację powieści Józefa Rotha, "Marsz Radetzky'ego", gdzie wdziałem mundur C.K. oficera, bodajże kapitana artylerii. Gaża statysty nie była i nie jest wysoka, ale lubiłem tę pracę, bo pozwalała poznać ciekawych ludzi i stanowiła swoistego rodzaju urozmaicenie życia codziennego. Praca w filmie miała jednak raczej charakter przygody, a zawód który dzisiaj wykonuje nie ma z tą branżą nic wspólnego. Ukończyłem studia na
Wydziale Translatoryki Uniwersytetu Wiedeńskiego, jestem tłumaczem języka polskiego, niemieckiego i angielskiego. Tłumaczę zarówno pisemnie jak i ustnie, tzn. symultanicznie w kabinie. Od sześciu lat jestem też lektorem na uczelni, którą ukończyłem. Wykładam tłumaczenia pisemne z polskiego na niemiecki oraz prowadzę ćwiczenia z poszerzania zasobu słownikowego oraz rozumienia ze słuchu. Praca ze studentami jest przy tym bardzo atrakcyjnym uzupełnieniem dla niekiedy monotonnej pracy tłumacza, studenci potrafią zaskoczyć mnie niekonwencjonalnymi pomysłami, rozwiązaniami, a to niesłychanie wzbogaca i zapobiega popadaniu w utarte schematy myślowe.

Jak bardzo osoba Pana ojca miała wpływ na Pańskie wybory życiowe, czy bycie synem „takiego aktora” pomagało Panu w życiu, czy raczej przeszkadzało? Czy również w Austrii spotyka się z dowodami sympatii w związku z byciem Wilhelmim?

- Czasami zastanawiam się, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym nie opuścił ojczyzny, ale wszystkie spekulacje na ten temat to wróżenie z fusów. Wydaje mi się, że osoba ojca nie miała większego wpływu na moje wybory życiowe, ale czy można rzetelnie i z całą stanowczością odpowiedzieć twierdząco lub przecząco na takie pytanie? Sam fakt, że jestem synem "tego" aktora, raczej ani nie pomagał ani nie przeszkadzał. Skłamałbym jednak, twierdząc, że nigdy nie spotykałem się z żadnymi reakcjami. Skojarzenia i wspomnienia związane z sytuacjami, gdzie nieznane mi osoby dowiadywały się, że jestem synem Wilhelmiego, mają jednak charakter wyłącznie pozytywny, sympatyczny. Nigdy nie spotkałem się z jawną bądź ukrytą zazdrością czy złośliwością w tym kontekście. Odkrycie, że Roman Wilhelmi jest moim ojcem, wywoływało u moich rozmówców raczej dowody uznania i miłe słowa. Prawie każdy pamięta jakiś film czy serial z jego udziałem i dzieli się w takich sytuacjach swoimi wspomnieniami. Czasami są też zabawne, mnie, sytuacje, gdzie przede wszystkim panie w dojrzałym wieku taksują mnie wzrokiem, marszczą czoło i wydają w tonie nie znoszącym sprzeciwu werdykt: "Nie, nie jest pan podobny do ojca". Cóż, wydaje mi się, że przynajmniej z wyglądu trochę jestem, ale każdy widzi to inaczej. Jestem też przekonany, że sława Wilhelmiego to w pewnym stopniu też zjawisko dotyczące pokolenia które osiągnęło dzisiaj co najmniej wiek średni. Zastanawiając się nad popularnością ojca dochodzę do wniosku, że może nawet dobrze, że on jako aktor nie dożył dzisiejszych czasów wszechobecnej i wszechogarniającej histerii na temat celebrytów, gwiazd i gwiazdeczek lansowanej przez kolorowe pisma i media. Może dzięki temu, jego sława czy popularność mają charakter trwalszy, cięższy gatunkowo niż tak powszechne dzisiaj efemerydy kina i show-biznesu, gdzie drugorzędna rola w rodzimej telenoweli jest już przepustką na rzekomy parnas aktorski. Nie chcę jednak porównywać dwóch zupełnie różnych okresów, bo czasy w których ojciec zdobywał popularność były zupełnie inne; kultura z jednej strony borykała się z cenzurą zmuszającą do wysiłku intelektualnego, do przemycania wysublimowanych aluzji, z drugiej jednak strony była pod swoistym kloszem, były środki, pieniądze na teatr i kinematografię, nie działały mechanizmy rynkowe. To jest dzisiaj niemożliwe, komercjalizacja sztuki wymaga od artystów twórczości, którą publiczność musi "kupić", wymaga w coraz większym stopniu skupienia się na wątkach popkultury, a to w PRL-u było chyba mniej istotne. Obawiam się, że ojciec, gdyby dzisiaj zaczynał swoją karierę, nie stał by się tak popularny jakim był i jest. Ale wrócę do pytania: ogólnie rzecz biorąc, nigdy nie afiszowałem się tym, że jestem synem sławnego aktora, starałem się patrzyć na to ze zdrowym dystansem, w końcu nie ma w tym żadnej zasługi z mojej strony, że jestem jego synem. Zawsze byłem jednak z niego dumny, bo był wspaniałym artystą, co dobitnie potwierdzają też dowody sympatii i uznania z którymi się spotykam.

Jak przyjął Pan informację o przygotowywanych w Poznaniu obchodach Dni Wilhelmiego?

- Szczerze się ucieszyłem. Podoba mi się, że jest to przedsięwzięcie przemyślane, dobrze zaplanowane i niepretensjonalne. Uważam, że warto przypomnieć, tym którzy interesują się sztuką aktorską, że Wilhelmi to nie tylko Olgierd, Anioł czy Dyzma lecz że jego bogaty dorobek artystyczny jest bardzo zróżnicowany, oferujący coś dla każdego. Jeżeli są z jednej strony rzesze ludzi zainteresowanych następną trasą koncertową Dody Elektrody, tosą na pewno też inni, którym ta oferta mniej odpowiada, którzy chcą odkryć coś innego odwiedzając np. Dni Wilhelmiego.

- Pański ojciec pochodził z Poznania, miasta kojarzonego w Polsce m.in. z gospodarnością, porządkiem. Czy miał on cechy Poznaniaka? Czy często wspominał swoje rodzinne miasto? Czy Pan bywa w Poznaniu?

- Wiem o tym, ale zastanawiając się nad gospodarnością i porządkiem ojca, to ten „poznański gen” u ojca miał chyba charakter recesywny i ujawnił się dopiero w mojej osobie...przynajmniej jeżeli chodzi o gospodarność, bo skłonnością do ładu i dbania o porządek nie grzeszył ani ojciec ani ja. Co do moich kontaktów z Poznaniem, to jak już wspomniałem wcześniej, urodziłem się w Warszawie i odwiedziłem Poznań tylko dwa razy jako dziecko, niemniej z wielką przyjemnością przyjadę jeszcze raz, tym razem jako dorosły, ale z ciekawością dziecka.

Rozmawiał: Rafał Pogrzebny

Zmieniony ( Czwartek, 06 Listopad 2008 07:41 )